Gość z zaświatów H. G. Wells

Szkoła narodowa

“Musisz mi wierzyć na słowo. Każdy z tutejszych ludzi ma mózg extyrpowany, a na jego miejsce włożoną hubkę spruchniałą. A widzisz ten domek o dachu czerwonym?
    — Wiem. To się tutaj nazywa szkołą narodową.
    — Otóż to jest właśnie miejsce, gdzie się wydobywają mózgi — własne mózgi ludzkie.
    — To jest naprawdę bardzo zajmujące.
    — Oczywiście, że bardzo. Ale, że się to ty, mój panie, nie domyśliłeś tego sam, poznawszy Siddermortończyków. Gdyby oni mieli mózgi swoje rodzone, toby mieli idee własne, a przy ich pomocy myśleliby samodzielnie. A tymczasem z końca w koniec przejdziesz tę miłą miejscowość, i nie znajdziesz ani jednego człowieka w tym rodzaju. To są istoty ludzkie z mózgami sztucznymi. Znam ja tę wioskę, a nawet, jużem ci wspominał, że jestem tutejszy.
    — Czy taka operacya jest bolesna?
— W części tylko. Zresztą ona nie kaleczy głowy, a nadto trwa bardzo długo. Biorą, widzisz, każdego z tych ludzi w wieku dziecinnym i powiadają mu: Będziesz tu przychodził codzień, a my ci udoskonalimy twój rozum. Tamci naturalnie wierzą, i od pierwszego dnia zaraz rozpoczyna się ta operacya. Po troszku, po kawałeczku wyjmują jedno, wkładają drugie; wsuwają tam mnóstwo dat, nomenklatur, kupę, kupę ogromną różnych rzeczy bez nazwiska. Ani sobie wyobrazić można, wiele to tam się mieści tego wszystkiego. A później taki operowany każdy kręci się przez resztę życia dokoła swojego cienia, i takie to wszystko grzeczne, takie ułożone, pokorne i wdzięczne za to, że ma sobie dozwolone wegetowanie mniej lub więcej dogodne na tej ziemi. 

I ponaucza się ta hołota pracy, którą uprawia później z całą zawziętością dla samej zasady, dla miłości sztuki. Oto masz następstwa tego, kiedy istocie ludzkiej wyskrobią z czaszki do ostatka tę cenną substancyę, którą ze sobą na świat przyniosła. Widzisz tego, co tam orze z daleka?
    — Widzę, — to musi być jeden z takich.
    — Ma się rozumieć! Toż gdyby nie takie okaleczenie, on by się włóczył swobodnie po polach i lasach, niby ptak w powietrzu, podobnie, jak ja, — jak niegdyś Święci Apostołowie…”

“Gdyby nie kollekcyonerzy, Anglja byłaby ziemią pełną ptaków najrzadszych, motyli barw zachwycających, kwiatów osobliwych i wszelkiego rodzaju ciekawych tworów. Szczęściem, że zbieracze nasi nie dopuszczają do tego, bo i zabijają sami ile tylko mogą, i wyręczają się w tem dziele ludźmi klas niższych, których kuszą cenami szalonemi tak, że ci z najczystszem sumieniem mordują wszystko, co wedle nich stanowi ekscentryczność w jakimkolwiek rodzaju. Dzięki stałej gorliwości na tej drodze mogą sobie kolekcyonerzy powinszować, że wytępili radykalnie seciny rzadkich roślin, ptaków i owadów. A wszystko to spełniało się w imieniu i dla dobra nauki, pod hasłem rozumie się zatarcia różnic indywidualnych, bo tak, jak niepożądanym jest w świecie umysłowym wszelki objaw oryginalnego myślenia, tak samo odstąpienie od modły pewnej w stworzeniu nie zasługuje na protekcyę. Ztąd wniosek prosty, że im gatunek jest rzadszym, tem usilniej starać się należy o to, aby zniknął z oblicza ziem jak najrychlej.
 Można też już dzisiaj przebiedz wzdłuż i wszerz Anglję całą w porze letniej i spotkać zaledwie 8 do 10 gatunków kwiatków ro snących w stanie dzikim, około tuzina gatunków ptaków i owadów, i nie być narażonym na żadną niespodziankę, jakiej zwykle bywa powodem kwiat osobliwszy, ptak, lub owad jaskrawo odskakujący kształtem lub barwą, od normy. Po za tą nazwą wszystko już jest skolekcyonowane i skatalogowane, i tu dopiero przedstawia się jasno nasz obowiązek wdzięczności dla pracowników, gdy nas ci widokiem swoich zbiorów pouczyć próbują. Ich kamforową wonią przesycone szufladki, ich oszklone pudelka i gablotki i ich tomy poprzekładane bibułą, są niczem więcej jak cmentarzyskami tego wszystkiego, co było pięknem i rządkiem, — są symbolami tryumfu, próżniactwa moralnie stosowanego nad rozkoszami życia, chociaż to wszystko — jakeś sobie zapewne pomyślał Czytelniku — niema najmniejszej wspólności z naszym fantazyjnym ptakiem.”

Wyobraźnia

“Wszystko, co żyje na waszym świecie, zdaje się oddychać przykrością istot, które żyją, lub wegetują obok niego.
    — Tak jest — potwierdził raz jeszcze wikary i odsunął od siebie talerz. — U nas walka o byt na każdym kroku. Cały świat żyjący, to tylko jedno wielkie pole bitwy. Boleść jest naszym przewodnikiem, a nawet mistrzem.
    — Nie tłumaczy mi to wcale, dlaczego każdy twór, unikając jej dla siebie, rad ją zadaje innym.
    — A u was inaczej?
    — Inaczej. Dlaczego wy jesteście tacy, wszyscy razem z waszemi zwierzętami i roślinami?
    Wikary otarł usta serwetą, a odrzuciwszy ją na bok, odpowiedział:
    — Takimi przychodzimy na świat.
    Po chwili namysłu dodał ze smutkiem:
    — Cierpienia stanowią łańcuch, a zarazem wątek naszego żywota… Czy wiesz, ty, że ja sobie nie mogę wyobrazić życia bez bólów, ani nawet świata takiego, w którym ludzie byliby od nich wolni. A jednak wtedy, gdy grałeś dzisiejszego poranka… no, tak, ale też to nie było uczucie dostępne naszemu bytowi. Nasz świat zdaje się być antytezą żywą tego, o którym mi mówisz, bo u nas ludzie, bardzo nawet religijni, tak dalece oswoili się z koniecznością cierpienia, iż nie przeczuwają zgoła, aby ich to drugie, doskonalsze życie zupełnie od niego oswobodzić mogło. Myśli takie wydawały się zawsze mnie przesądnemi. W każdym razie, są to zagadnienia przechodzące zakres naszego umysłu.”


Gość z zaświatów, H. G. Wells, pierwsze wydanie oryginału 1895 rok, audiobook z wydawnictwa POTOP. 

Dodaj komentarz