Skazany na góry

Denis Urubko Skazany na góry – Czasami trzeba umieć dokonać wyboru.

Denis Urubko Skazany na góry, Wydawnictwo Agora, wydanie elektroniczne 2018.

Wspinaczka wysokogórska w wydaniu byłego chorążego armii Kazachstanu, bez cienia wątpliwości co do swoich umiejętności i uroku osobistego. Książka jest dość eklektycznym tworem, nie zawsze się to klei i czasami można odnieść wrażenie, że jakiś ghostwriter miał w tym swój udział. Nie wymagam od himalaistów dzieł na miarę literatury klasycznej, jak jest, każdy może się sam przekonać, mnie Denis Urubko nieraz rozbawił, bo jak tu się nie uśmiechnąć czytając o himalaiście na miarę Casanovy (z przymrużeniem oka oczywiście)  –  pożegnanie z żoną Wiką: Wrócę. Za półtora miesiąca, za dwa, spotkasz w tym samym miejscu, na tym samym lotnisku, chudego, opalonego i wysmaganego wiatrem chłopaka o niebieskich oczach, w których na wysokości 8000 metrów odbił się kolor pakistańskiego nieba. Mam chłop poczucie własnej wartości, i dobrze.

Denis Urubko o swojej książce: „Mam nadzieję, że ta książka – opowieść o moim dojrzewaniu do wspinaczki – okaże się dla kogoś małą lekcją, da mu szansę uniknąć błędów. Właśnie po to opisuję piękne wspinaczkowe akcje, prawdziwą przyjaźń i trudne strony wspinaczki… Przyjaciele, przecież nikt nigdy nie oczyści gór z ryzyka. Ja, przynajmniej dotychczas, miałem szczęście. Jednak to szczęście może się skończyć w nieoczekiwany sposób. Dlatego ważne jest, by pamiętać, że życie to śmiertelna choroba.”

Denis Urubko czerpał z dnia codziennego energię, wyznaczał sobie cele, do których dążył niestrudzenie, nie rozpaczał zbytnio po nieudanych wyprawach, brał ze świata co było dostępne jeść, póki jest co. Dopóki dają, trzeba brać, ponieważ potem może nie być niczego…

Pierwsza próba zdobycia K2 zimą przez Denisa Urubko 2002/2003 pod kierownictwem Krzysztofa Wielickiego:

„Spędziłem okropną, bezsenną noc. Myślałem i myślałem. O tym, jak pracowali w górach kazachscy alpiniści. O tym, jak wszyscy wspinacze marzą o szansie wejścia na K2. Przypomniałem sobie słowa Wołodii Suwigi, który również o tym marzył. I oczy moich przyjaciół, którzy nie mieli okazji tu przyjechać… Przecież nie mogłem tak po prostu zawinąć się na pięcie i odejść, nie osiągnąwszy szczytu własnych możliwości. Poza tym doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że szanse ekspedycji i tak zostały już pogrzebane, nie mogłem więc teraz porzucić ludzi, którzy nam zaufali i zaprosili nas do współpracy…

Po śniadaniu przebrałem się i zgoliłem zarost, słabiutko nucąc Wrogowi nie ulegnie nasz dumny Wareg… i jeszcze diabli wiedzą co. A potem powiedziałem Wielickiemu, że zostaję. (…)

Do tego czasu na tyle przyzwyczaiłem się do swojej sytuacji „urwanej kromki”, że w głowie pozostało jedno jedyne marzenie – za wszelką cenę znaleźć się na szczycie. Zasklepiłem się w zewnętrznej obojętności i niewrażliwości na ryzyko i tylko listy od żony, rodziców i przyjaciół cieszyły serce jak nigdy. (…)

Znów niewielkie wzajemne zrozumienie w grupie, a do tego podstawowe błędy w organizacji ekspedycji i taktyce pracy uniemożliwiły wspinaczkę. Cudem wszyscy pozostali wśród żywych. Z górnego obozu, z wysokości 7800 metrów, udało mi się sprowadzić w dół chorego kolegę, Marcina Kaczkana, ale góra pozostała niezdobyta.”
W książce nie zabrakło specyficznego poczucia humoru autora, ciekawi mnie jak Denis Urubko opisał swoje doświadczenia wysokogórskie po 2006 roku i zdobywanie poszczególnych ośmiotysięczników, zwłaszcza pierwsze zimowe wejścia na Makalu i Gaszerbrum II. Może uda mi się kupić kolejną książkę Denisa Urubko Czekan porucznika, w której je opisał. Wracając do ostatniej opisanej w książce wyprawy, na Mansalu:

„Czasami trzeba umieć dokonać wyboru. Tu pewności dodaje praca, wędrówka do wyznaczonych celów, dążenie do ich osiągnięcia. Wiosną 2006 roku postanowiliśmy z Siergiejem wejść na Manaslu nową drogą. Nie istniało dla nas nic oprócz ogromu lodu i skał zastygłych na wieczność. Kiedy znaleźliśmy się u stóp góry, poczuliśmy, że jesteśmy we właściwym miejscu. Wiedziałem, że świat Himalajów to po prostu część mojego życia.

Manaslu po raz pierwszy dała się ujarzmić w 1956 roku, kiedy Japończyk Toshio Imanishi oraz Nepalczyk Gyalzen Norbu zatknęli na jej szczycie flagi swoich państw. To był piękny czas zdobywania himalajskich szczytów, pierwszych ośmiotysięczników, znajdujących się w „strefie śmierci”. Świat ze wstrzymanym oddechem śledził pierwsze loty w kosmos i pierwsze przejścia himalaistów za próg nieznanego. Japończycy wcześniej trzykrotnie próbowali swoich sił, ale dopiero za czwartym upór Kraju Kwitnącej Wiśni został nagrodzony sukcesem. – To droga samurajów – kręcąc głową, stwierdził Samojłow. – Sam bym tędy w życiu nie poszedł. Jestem tu tylko dlatego, żeby ci nie było smutno… (…) – Raz! – zakrzyknął Sierioża przy wejściu do stołówki. – Jeden raz przyjechałem w Himalaje. Raz w CAŁYM swoim życiu. I oto, na jaką pogodę trafiłem… Śnieżna rewolucja plus droga dla samurajów. Zdenerwowany usiadł przy stole i krytycznie rozejrzał się wokół. – W dodatku znowu to żarcie… Gdzie jest mięso? Gdzie barszcz ukraiński? Gdzie kasza? (…)

Czekały na nas gładkie płyty granitu, a Manaslu granit ma nie byle jaki.

Dwa razy chciałem zrezygnować z wejścia. Nie potrafiłem skupić się na tyle, by wykonać decydujący krok! Było niebezpiecznie… W końcu zdecydowałem się na zryw, ale popychała mnie do tego jedynie wizja żmudnej drogi powrotnej. Szło się po nawisach albo gładkiej jak szyba skale. A przed nami oczywiście wielka niewiadoma. Owa skalna część wymęczyła nas niewiarygodnie.

Nową drogę pokonywaliśmy przecież na wyczucie. Co i rusz los płatał nam kolejnego figla, jakby pytając: „A z tym poradzicie sobie, chłopaki?”. Na krawędzi równiny podszczytowej natrafiliśmy na kuluar długi na jakieś 100 metrów, wypełniony śniegiem sięgającym nam po kolana. Zanim udało nam się przejść ten odcinek, Siergiej z pięć razy pytał, ile go jeszcze zostało. – Wierzysz, że tam dojdziemy, czy tylko się wygłupiasz? – Jeśli będziemy iść w tym tempie, to wierzę, że jak w banku mamy kilka godzin na mrozie i równie chłodny nocleg w drodze powrotnej.

Zgrzytając zębami, wspinaliśmy się jeszcze wyżej. Słyszeliśmy chrzęst własnych stawów. Ubezpieczany przez towarzysza skradałem się na ostatnich metrach. W końcu znalazłem się nad zamgloną otchłanią. W dole wszystko się kotłowało, zmieniało. Ja zaś, zawieszony ponad chaosem, czułem, jak wątłym i wielkim dziełem przypadku jest moja obecność. Byłem pyłkiem we Wszechświecie. Zrobiliśmy to!

Oczywiście świadomość zwycięstwa pojawiła się dopiero na dole, kiedy następnego dnia, do cna wyczerpani, znaleźliśmy się w objęciach przyjaciół. W bazie wrzało. Każdy z obecnych tam uważał za swój obowiązek przyjść i uścisnąć nam dłoń. W końcu, życząc powodzenia tym, którzy zostawali, skierowaliśmy się w dół. Pół godziny później trafiliśmy do innego świata! Wokół przebijała się zieleń, było ciepło, w morenach szumiały strumyki… Po miesiącu życia w śnieżnym potrzasku czuliśmy się jak w bajce. Od zapachu wiatru i dostatku tlenu aż kręciło się w głowie.”

Wywiad z Denisem Urubko https://wspinanie.pl/2018/04/wolny-czlowiek-zawsze-postepuje-tak-jak-chce-zawsze-ma-wybor-wywiad-z-denisem-urubko/

Dodaj komentarz